STYL ŻYCIA

Aleksander Doba - wywiad

Tekst: Mariola Weindich-Mašek, zdjęcia: materiał prasowy

23 lutego 2021

Olek Doba zmarł 22.02.2021 zdobywając Kilimandżaro.

Wspominamy wywiad z nim.....

MWM: Pamiętasz swoją pierwszą podróż kajakiem?
AD: Tak, pamiętam. To było dawno dawno temu, w 1980 roku w lipcu. Po raz pierwszy na spływ kajakowy dałem się namówić jak byłem już bardzo starym człowiekiem. Miałem 34 lata (śmiech) i to było na rzece Drawie. Jest to naprawdę wspaniała rzeka – była moją pierwszą i nadal pozostaje ulubioną. Na niej wpadłem, że tak powiem, dosłownie po uszy do wody. Płynąłem kajakiem dwuosobowym z kolegą, który też po raz pierwszy był na spływie i mieliśmy wtedy wszystkie bagaże w kajaku. Drugiego czy trzeciego dnia spływu, który był dwutygodniowy, wypływaliśmy zza zakrętu. Nagle widzimy, że nasza koleżanka wisi na drzewie i krzyczy „Pomocy! Pomocy!". My, jak przystało na dwóch chłopów – płyniemy pomóc. Dopłynęliśmy do niej i oczywiście popełniliśmy liczne błędy. Przede wszystkim – podpłynęliśmy bokiem do przeszkody i tak nasz kajak prąd zaczął wciągać pod drzewo. Tym samym – wypchnął kajak koleżanki. Ale w międzyczasie, gdy ściągaliśmy ją z drzewa, jej kajak zdążył nam odpłynąć. Wskoczyłem do rzeki i zacząłem go gonić. No i tak „wpadłem" w te kajaki, spodobało mi się . W następnym spływie brałem udział za rok, a potem zacząłem się zajmować organizacją spływów i było tego coraz więcej i coraz częściej. No i tak wyszło, że aktualnie mam na koncie najwięcej w Polsce km na liczniku kajakowym – ponad 94000.

MWM: Ale próbowałeś w życiu różnych ekstremalnych sportów? Były szybowce, były skoki spadochronowe?
AD: Były, były. Nic nie zastąpi latania, to jest coś wspaniałego!

MWM: Mimo to większą połowę życia poświeciłeś kajakom? No to jak to jest?
AD: No wpadłem w te kajaki, ale koleje życia są różne. Zacząłem latać w Poznaniu, potem jak się przeniosłem do Polic. Tam panują inne warunki – gorsze do latania. No i musiałem z żalem porzucić ten sport. Ale latanie przez jakiś czas było moja pasją. 250 godzin przelatałem, jeden diament zdobyłem. Wspomnienia zostały. Wznoszenie się w powietrzu razem z ptakami, z bocianami, to jest coś wspaniałego. Piękne przeżycia i ta cisza wokół...



MWM: Jak czytam o rzeczach, które robiłeś w życiu, to znalazłam tam głównie sporty ekstremalne. Myślisz, że jesteś w pewnym sensie uzależniony od adrenaliny?
AD: Ja tak ogólnie mówiąc nie jestem ryzykantem...

MWM: (śmiech) No nie, wcale...
AD: Ale zdaje sobie sprawę, że pewne rzeczy związane są z pewnym elementem ryzyka. Życie sobie bardzo cenię. Oceniam stopień zagrożenia realnie. Ale poczuć dreszczyk emocji to jest wielka frajda. Dużych obaw przed wyzwaniem nie mam. Pociąga mnie to. Poznać coś innego, coś nowego.

Mój pierwszy skok spadochronowy na przykład bardzo mnie rozczarował. No bo jak już ustawiłem się w samolocie gotowy do skoku i tak sobie popatrzyłem w dół, a tam jakieś 1000 metrów, to w ogóle nie poczułem strachu. Czułem się, jakbym stał na stopniu w tramwaju i tak jakoś mnie ten skok rozczarował. Może dlatego, że już byłem obeznany z wysokością? Skończyło się na 14 skokach. Nie miałem zamiaru skakać dłużej. Zdobyłem 3 stopień skoczka spadochronowego i tak skończyła się ta przygoda. Skoki są ryzykowne, to prawda, ale wypadki zdarzają się wszędzie. Życie jest kruche i trzeba o nie dbać. Jak coś się robi, to trzeba się dobrze zabezpieczyć. Lubiłem i lubię również chodzić po górach.

MWM: To powiedz, co tak wyjątkowego jest w kajakach, że jednak wybrałeś właśnie je?
AD: Dla mnie to jest sposób poznawania: kraju, krajów, różnych kontynentów, ludzi, świata. Oczywiście, żeby kajakiem na takie dłuższe wyprawy się wybrać, to potrzeba dużego doświadczenia, żeby sobie poradzić. Nie tylko kajakowego doświadczenia, ale też takiego ogólnego – życiowego. Bardzo mi się podobały takie wcześniejsze wyprawy kajakowe, bo wtedy się płynęło ze wszystkim w kajaku. Rozbijało się biwaki na dziko, w nowych, nieznanych miejscach i to zawsze był dla mnie taki magnes przyciągający. Poznawanie nowych miejsc. Moja najciekawsza wyprawa to była wyprawa z Polic do Narviku. Dla wielu ludzi byłaby to taka wyprawa, która związana jest z szeregiem ograniczeń i niemożności. Nie znałem Norwegii, nie znałem języka, ani nie miałam tam nikogo znajomego. Było tyle różnych barier, a ja byłem sam. Jednak dla mnie wszystkie te elementy to były magnesy przyciągające, no i nie rozczarowałem się. Ta wyprawa zajęła mi 101 dni.




MWM: A skąd pomysł, aby przepłynąć kajakiem Atlantyk?
AD: A nie wiem! To właściwie nawet nie był mój pomysł... 11 lat temu zgłosił się do mnie Paweł Napierała z Uniwersytetu w Zielonej Górze. Przyjechał razem z kolegą i zaczęli mi opowiadać o swoich planach. Wysłuchałem ich, udzieliłem kilku rad i pojechaliśmy do Dziwnowa. Tam pokazałem im co natrudniejsze jest dla kajakarza na morzu. Paweł docelowo chciał, abym popłynął z nimi jako trzeci. Mieli plany, ale okazało się, że raczej niemożliwe do zrealizowania, z różnych przyczyn. Jednak została idea, która bardzo bardzo mi się spodobała.

Wyruszyć mieliśmy z Afryki. Pomyślałem sobie, że jeszcze tam nie byłem, więc spróbować można. Mieliśmy startować z Wybrzeża Kości Słoniowej, a że akurat była tam wojna domowa – start był z Ghany. W sumie tylko 42 godzin byliśmy na Oceanie. Nie byliśmy dobrze przygotowani teoretycznie, i zaskoczyły nas prądy – bardzo silne prądy, które nas cofnęły. Wypłynęliśmy z portu w głąb oceanu, a drugiej nocy patrzę i światła widzę za sobą, mimo że zasuwałem cały czas na południe. Obudziłem Pawła i wiosłowaliśmy razem ale niestety na wiele się to nie zdało. Wylądowaliśmy awaryjnie na plaży w pobliżu jakiejś wioski, więc byliśmy sporą sensacją. Ludzie z wioski przychodzili nas oglądać, policja potraktowała to jako nielegalne przypłynięcie, bo mieliśmy wizy jednorazowe. My próbowaliśmy im wytłumaczyć, że jesteśmy bardziej rozbitkami. Odbyło się przesłuchanie i jakoś ostatecznie udało nam się z nimi dojść do porozumienia.



Po tym wydarzeniu został we mnie duży niedosyt, bo spędziłem zaledwie 42 godziny na Oceanie. Później Paweł sam próbował. Najpierw dopłynął do Francji, później sam chciał zmierzyć się z Oceanem. Wypłynął z Wybrzeża Kości Słoniowej, ale na szczęście się źle poczuł, tak godzinę po wypłynięciu i wrócił. I dzięki temu żyje. Pomyślałem sobie – pewna idea padła, no to czas na mnie, przecież to jest możliwe. Zacząłem sobie robić takie teoretyczne plany, naszkicowałem sobie jak powinien wyglądać kajak specjalnie zbudowany na taką wyprawę i szukałem producenta takiego kajaku. Kajak miał mieć 7 metrów długości i metr szerokości. Miał też mieć z przodu kabinę i gruby daszek, chroniący przed słońcem. To co najważniejsze musiał być niezatapialny oraz mieć specyficzną konstrukcję. Chodzi o to, że w przypadku wywrócenia kajaka do góry dnem, powinien sam „wstawać". Trafiłem do stoczni Andrzeja Armińskiego i po kilkugodzinnej męskiej rozmowie podjęliśmy decyzję, że spróbujemy zaprojektować i zbudować kajak do bezpiecznego przepłynięcia Oceanu. Andrzej Armiński to żeglarz, który sam kiedyś opłynął świat dookoła! Brał udział w różnych regatach. Miał wtedy pod sobą trzech młodych projektantów, którzy zaangażowali się w ten projekt bardzo mocno.

MWM: Kiedy już płynąłeś – jaki był najpiękniejszy moment na Oceanie?
AD: Podczas pierwszej wyprawy ciekawe było to, że płynąłem niejako w akwarium – ryby płynęły koło mnie non stop. Na początku myślałem, że to barakudy lub maki maki. Okazało się, że to jednak maki maki. Te ryby, długości około metra, są bardzo szybkie. Czułem, jakby to była taka eskorta honorowa. Cały czas płynęły przy mnie. Dołączyły po dwóch tygodniach od wyruszenia i towarzyszyły aż do końca wyprawy. Potrafią pływać z prędkością ponad 90 km/h! Wyskakiwały do góry na 4 metry i wpadały z powrotem do wody. Po pewnym czasie jednak zacząłem je nazywać hienami. Pomyślałem, że czekały, aż wpadnę do wody. W ciągu dnia było ich około 5, a w nocy – aż po 10 po obu stronach kajaka! Obserwacja ich była niesamowita. Zauważyłem, że jeżeli działo się coś ciekawego – porozumiewały się w jakiś sposób i w mgnieniu oka było ich od razu coraz więcej. Wystarczy, że ruszyłem się do „toalety", a tam stado ryb wpatrzonych we mnie! I jak tu załatwić swoje potrzeby? Miałem obawy, żeby włożyć rękę do wody. Obawiałem się, że mogłoby się to skończyć dla mnie fatalnie. Moja ręka spokojnie weszłaby takiej rybie do gęby! Ich ulubionym pożywieniem były latające ryby. Polowały na nie w dzień i w nocy. Nieraz zdarzało się, że uderzały we mnie.



MWM: A najgorszy moment na Oceanie?
AD: Najgorsze momenty były podczas drugiej wyprawy. Ona była na północnych wodach, zimniejszych, gdzie są silniejsze wiatry. Zresztą to była dłuższa trasa, no i tych 8 sztormów... Nadzór na moją wyprawą miał Andrzej Armiński. To on przesyłał mi prognozy pogody, zresztą z nim ustalałem też termin i trasę. Termin wyprawy wybraliśmy na przypadającą w Polsce zimę, bo wtedy nie ma sezonu huraganów. Przez pół roku na Atlantyku jest czas huraganów – zaczyna się 1 czerwca a kończy 30 listopada. Ja wystartowałem 5 października czyli jeszcze przez dwa miesiące mojej wyprawy trwał sezon huraganów. W zasadzie w tym czasie najczęściej występują one w okolicach Wysp Karaibskich, ale zanim ja tam dopłynąłem – to już było po huraganach. Ale sztormy są przez cały rok.

Dostawałem ostrzeżenie o sztormach, więc próbowałem trochę zboczyć z trasy, ale tak naprawdę to było raczej tylko dla mojej psychiki, że próbuję coś zrobić, bo w sumie niewiele mogłem. Przygotowywałem się głównie do tego, żeby nic nie zgubić i niczego nie uszkodzić. Jak już były silne wiatry, to wystawiałem dryfkotwy, żeby kajak nie był spychany przez wiatr zbyt szybko i aby przetrwał i on, i ja. Bo mimo jego specjalnej konstrukcji i wytrzymałego materiału – uderzenia fal w bok kajaku były bardzo niebezpieczne. W trakcie sztormu zamykałem się w kabinie i tyle. Najgorzej było w nocy, bo wtedy nie da się spać. W nocy też nic nie widać, w ciągu dnia można nawet trochę obserwować załamujące się fale. Załamujące się ogromne fale są naprawdę fascynujące. Kajak był bardzo wytrzymały, w zasadzie nie do zatopienia. Paradoksalnie woda nie zrobiła krzywdy mojemu kajakowi. Paskudnie czułem się też w Trójkącie Bermudzkim. Ale kto by się tam dobrze czuł? W tym rejonie zaginęło wiele statków, łodzi i kajak. Miałem tam silne wiatry, ale mimo wszystko ani razu nie miałem momentu załamania. A pod koniec wyprawy już było mi żal, że ta wyprawa powoli się kończy.

MWM: A rekiny?
AD: A były rekiny! Ale nie było ich tak dużo, jak myślałem. Moja pierwsze spotkanie z rekinami wyglądało tak: podczas pierwszej wyprawy, chyba gdzieś drugiego dnia po wypłynięciu z Dakaru, upał był niesamowity. Ludzi nie widać, lądu nie widać. Pomyślałem sobie „a – popływam sobie wokół kajaka". Wszedłem na rufę kajaka, usiadłem i nogi spuściłem do wody i z tej radości, że za chwilę za darmo, w tym wielkim basenie będę się kąpał, to tak sobie nogami popluskałem spontanicznie w tej wodzie. Tak spontanicznie się zachowałem, nie jak taki stary człowiek na którego niby wyglądam, tylko jak taki młody, radosny chłopiec. I to mi życie uratowało! Patrzę, a tak 20 metrów ode mnie pojawia się płetwa i płynie szybko, tak zygzakiem, do mnie. Więc ja – nogi do góry. Nie widziałem rekina, ale widocznie ten odgłos moich nóg to była jakaś zachęta, że duża ryba, łatwa zdobycz. A gdybym tak od razu się zsunął do wody spokojnie? Nie wiem, co by było. Po tym wydarzeniu już mi chęć do kąpieli odeszła. Ale w sumie rekinów dużo nie było. Spotkałem może kilkanaście przez tych wiele miesięcy. Ten rekin spowodował, że mi się odechciało kąpieli, choć to frajda. A potem były już ryby maki-maki, które non stop płynęły przy mnie.

MWM: Trzeba mieć jakieś predyspozycje specjalne psychiczne i fizyczne, żeby przetrwać w kajaku na Oceanie?
AD: Trzeba mieć przede wszystkim mocną psychikę i chyba mogę powiedzieć, że taką mam. Jak płynąłem Amazonką i bandyci, którzy mnie napadli, rabowali mnie przez 3 godziny – od początku tak sobie założyłem, że przeżyję. Starałem się w tym czasie ich agresję uciszyć i przekonać ich, że ja im w niczym nie zagrażam i na wszystko pozwalam – to po co mieliby mnie zabijać? Starałem się mówić cały czas – jak mi brakowało słów portugalskich, to po polsku mówiłem. Mocna psychika to podstawa na Oceanie. Jest dużo ważniejsza, niż forma fizyczna. Oczywiście trzeba też mieć ogromne doświadczenie i przygotowanie w kajakarstwie.



MWM: Co cenisz sobie w ludziach?
AD: W ludziach cenię sobie przede wszystkim szczerość i otwartość na innych. Nie znoszę kłamstwa.

MWM: A co w życiu jest najważniejsze?
AD: Uważam, że trzeba być dobrym człowiekiem. Pogodnym. Radosnym. Ja generalnie czuje się bardziej Amerykaninem niż Polakiem. Jak się spotyka dwóch Polaków w moim wieku to zazwyczaj się licytują, kto jest bardziej chory. A jak się spotka dwóch Amerykanów w takim samym stanie zdrowia, to zazwyczaj na pytanie „Co słychać" ten drugi odpowiada, że wszystko w porządku. Ja jestem pozytywnie nastawiony do życia, jestem optymistą.

MWM: A gdybyś miał jeszcze jedno życie, pływałbyś kajakiem?
AD: Ja akurat wpadłem w kajaki, to jest wielka frajda. Mam jakieś sukcesy w tym kajakarstwie, ale głównym motorem dla mnie jest poznawanie nowych tras, miejsc, ludzi i siebie. Poświęciłem na to pół życia, to prawda. I kajakarstwo turystyczne polecam każdemu. Wyprawa kajakiem przez Atlantyk może niekoniecznie jest dla każdego.

MWM: Plany na najbliższą przyszłość?
AD: Chętnie bym popływał kajakiem z... żoną